WIELKA BRYTANIA, LONDYN, EAST END,
6 LISTOPADA 1888 ROKU
I
„Splatter!” — ten krótki wrzask obudził ją z półsnu. Od czasu pożaru tylko w taki sposób spała. Zawsze w półśnie, by się obudzić, kiedy będzie to potrzebne.
Z parteru ciągle dobiegały krzyki Alexandry. Musiała się nieźle zdenerwować na Jacka, skoro tak na niego wrzeszczała.
Rozejrzała się po pokoju i na krześle zobaczyła ubrania, które blondynka dla niej przygotowała. Wyglądało na to, że wreszcie przygotowała jej coś w jej stylu. Niezbyt krótka sukienka i wstążka, którą z powodzeniem mogła zawiązać w kokardę na plecach. Było to dla niej miłe. Wreszcie się jej posłuchała i dała jej coś „normalnego”.
Alexandra miała w zwyczaju nosić coś bardzo nieadekwatnego do epoki wiktoriańskiej. Kiedy większość kobiet nosiła suknie zakrywające nogi, niezbyt wysokie buty, ona wolała ubrać coś, co uwydatni je i wkładała zawsze wysokie buty na szpilce. Alice była pewna, że dziewczyna wyprzedza swoją epokę o dobre dziesiątki lat. Być może jeszcze sto lat temu nosiła to, co teraz jest modne.
Gdy tylko się ubrała, zeszła na dół. Walizki z ubraniami już stały pod ścianą, a Alexandra goniła Splattera z talią kart w dłoni.
— Oddawaj to, szmaciarzu! — warknęła na niego. — Nie zachowuj się jak dziecko!
— Nie oddam ci tych pie… — nie skończył. Został przyszpilony czterema kartami do ściany. Spojrzał na jej twarz, zauważając zwycięski uśmieszek. — Zapomniałem o twoich zdolnościach — mruknął.
— Oddawaj pieniądze albo wbiję ci całą talię w twoje cztery centymetry! — Podeszła do niego i wyciągnęła rękę po woreczek. Z niemałym trudem oderwał rękę od ściany i podał jej pieniądze. — No, Jack, nie można było tak od razu? Musiałam ci grozić, żebyś mi to oddał?
— Jak widać, bardzo się martwię o „moje cztery centymetry”.
— Jeszcze jedna taka akcja, a spełnię swoją groźbę — odparła, odwracając się. — O, już wstałaś. — Uśmiechnęła się w stronę dziewiętnastolatki.
— Obudziliście mnie. — Zerknęła na śliniącego się na jej widok Jacka.
— Jack, to ślinotok. To się leczy — Alex zwróciła się w stronę mężczyzny. — Poczekamy na Nanny i możemy jechać do Whitechapel.
— O jak mi przykro. Będę tęsknił — odparł sarkastycznie.
Alexandra nie odpowiedziała, tylko rzuciła kartą prosto w jego otwarte usta, uciszając go na jakiś czas.
— Strzał w dziesiątkę.
— Znów Jack zabrał ci pieniądze? — Usłyszały Nan, która schodziła z piętra.
Jej typowy strój składający się z sukni i gorsetu był, o dziwo, w stonowanych kolorach. Alice to zdziwiło. Nan zwykła była nosić wyraziste róże, fiolety i błękity, a nie stonowane szarości, zielenie czy brązy, które tego dnia miała na sobie.
— Całe dwa tysiące funtów. Myślałam, że mu coś zrobię — mruknęła.
— Dziwi mnie, że jeszcze nie wykupiłyście posiadłości w zachodnim krańcu. Przecież byłoby was stać. — Skrzyżowała ręce pod piersiami.
— Jej to powiedz. — Alexandra wskazała na Alice, stojącą obok i odwróciła się, biorąc do ręki walizkę. — Pożegnajcie się, a ja będę czekała w wozie.
II
Podróż na Whitechapel minęła im stosunkowo szybko. Alice i Nan rozmawiały ze sobą, a Alexandra siedziała przytulona do ściany wozu. Jej znak kontraktu ją piekł. Było to doskwierające i nieprzyjemne. Ostatnio tak było, gdy służyła Poniatowskiemu, który miał romans z carycą i nie zdołał zapobiec rozbiorom kraju, w którym panował. Był idiotą, który miał ogromną podatność na sugestie. Carycy w szczególności. Żałowała tego, że mu służyła i zawsze brała to za najgorszy wybór w jej życiu. Wtedy znak kontraktu ją piekł, bo wiedziała, że nie był człowiekiem cnot, szczególnie dla swojego kraju. Przy Alice jeszcze nigdy jej się nie zdarzyło, by czuła dyskomfort. Doskonale wiedziała, że jest dobrą dziewczyną… więc dlaczego to czuła?
— Alex? — Alice zwróciła się do dziewczyny.
— Tak?
— Wszystko dobrze? Strasznie zbladłaś — odezwała się Nan.
— Tak, Nanny, wszystko dobrze, nie martwcie się. — Wymusiła uśmiech, drapiąc znak.
„Zaraza, jak od tego drapania nie zacznę krwawić, to się zdziwię”, pomyślała, czując, że znak już nie tylko piecze, ale i zaczyna coraz bardziej swędzieć. Była demonem, oczywiście, ale nigdy nie zdarzyło się jej, by czuła znak tak bardzo. Nie była pewna, przez kogo. Alice? Nan? A może mężczyzna, do którego jadą? Pokręciła głową, odgarniając swoje platynowe loki.
Kiedy powóz zatrzymał się, kobiety wyszły ze środka. Alexandra zmarszczyła brwi. Znak zabolał ją, a czerwone oko błysnęło ostrzegawczym blaskiem. Przed drzwiami stał wysoki mężczyzna. Spoglądał na nie spod okrągłych okularów.
— Panna Sharpe — mruknął.
— Witaj, Angus. — Kiwnęła głową.
Mężczyzna popatrzył najpierw na Alice. Z jednej strony wydawała mu się taka nijaka, ale z drugiej strony w pewnym sensie go pociągała. Z kolei, gdy spojrzał na Alexandrę, przeszył go dreszcz. Jej dzikie oczy wpatrywały się w niego, chcąc odczytać dosłownie wszystko. Wyglądały niewinnie, ale gdzieś w nich dojrzał coś ciekawego. Nie minęło wiele czasu, by jedno z oczu ponownie błysnęło ostrzegawczym i złowrogim czerwonawym blaskiem. Pierwszy raz w swoim życiu widział oko o takim zabarwieniu, jak czerwień i to też zwróciło jego uwagę.
— Dziękuję za zaproszenie do środka, doktorze Bumby — blondynka odparła, dumnie wchodząc do budynku.
— Panienka wybaczy, zagapiłem się.
— Tylko grzecznie podziękowałam. — Odwróciła głowę w jego stronę.
Alice popatrzyła na nią zszokowana. Nigdy w życiu nie widziała jej tak poważnej, opanowanej i tak niesamowicie dystyngowanej. Była raczej typem wybuchowym, który nie przejmował się konsekwencjami swoich czynów. Lubiła się bawić, żartować, a ludzi poważnych uznawała za śmiesznych. Odznaczało się to w jej ubiorze, sposobie wysławiania i gestykulacji. Była po prostu… wrednym śmieszkiem.
— Co jej jest? — Nan szepnęła do czarnowłosej.
— Nie pytaj mnie o takie rzeczy, bo nie wiem — odszepnęła, wchodząc razem z kobietą i lekarzem do sierocińca.
„To nie jest normalne. Muszę się dowiedzieć, o co chodzi”.
III
Wymknęła się z Houdsditch tuż przed dziesiątą. Zakazała Alice za nią iść, a kiedy ta spytała dlaczego, blondynka jej nie odpowiedziała. Musiała wyładować emocje, które towarzyszyły jej po przyjeździe do domu sierot. Znała tego człowieka i dobrze pamiętała skąd. Tylko dlaczego nie poznała jego nazwiska wcześniej?
Wyciągnęła zegarek i otworzywszy go, spojrzała na czas — błąkała się po Whitechapel już dwie godziny. Przez te dwie godziny myślała nad tym, jak bardzo ją irytował dwadzieścia lat wcześniej. „Jeżeli się nie zmienił i nadal jest takim samym nachalnym chamem, to nie wiem, jak wytrzymam w Houdsditch do rozwiązania sprawy”. Westchnęła smętnie i zaczęła wracać do jej nowego domu. Tak bardzo nie pasowało jej nazywanie sierocińca domem. Nawet swojego własnego domu nie mogła tak nazwać. Szczególnie gdy opuszczał go Rook. Nie miała wtedy komu dokuczać, z kim się bawić, żartować, a ich ojciec był ostatnią osobą, która miała na takie rzeczy czas i ochotę. Niekiedy była sama długie miesiące, a przynajmniej do czasu, kiedy sama nie miała własnych ofiar. „Życie demona jest do dupy”, stwierdziła w myślach i było w tym dużo prawdy. Na co komu zdolności i tytuł budzący postrach, kiedy nie można znaleźć przyjaciela? Ludzie, którzy nie nawiązali paktu, uciekali w popłochu, a ofiarom prędzej czy później trzeba było zabrać duszę. Inne demony gardziły jej pochodzeniem i został jej tylko brat. No i shinigami, z którymi miała nie najgorsze kontakty.
Nim się obejrzała, była już pod gmachem budynku. Przewróciła oczami, nie chcąc tam wracać i weszła po schodach. Otworzyła po cichu drzwi i weszła, zamykając je.
— Już po ciszy nocnej. — Usłyszała głos dochodzący z kanapy stojącej przed kominkiem. — Powinnaś być w pokoju, a nie szlajać się po Whitechapel. Nie wiem, czy wiesz…
— Skończył pan? — Spytała, oglądając swoje paznokcie. — Tak? Dziękuję za pouczenie i takie tam, do widzenia. — Weszła na piętro po schodach, ignorując jego gderania.
Weszła do pokoju swojego i Alice. Dziewczyna leżała pod kołdrą, czytając książkę.
— Wróciłam — oznajmiła, opierając się o ścianę.
— Słyszę, tylko twoje obcasy słychać z korytarza przy zamkniętych drzwiach. — Blondynka się zaśmiała. — Dlaczego zachowywałaś się tak dziwnie, gdy przyjechałyśmy?
— Trochę bolał mnie znak, ale to nic wielkiego.
— Świeciło się twoje oko. — Spojrzała na nią. — To znaczy, że wyczułaś zagrożenie. Dlaczego?
— Nie wiem, ale zmieńmy temat. — Alice zwróciła wzrok na książkę. — Odwracasz wzrok. To znaczy, że albo ta książka jest cholernie ciekawa, albo chcesz zapytać o to, co zrobić z potencjalną ofiarą.
— Właśnie o to chciałam zapytać. — Odłożyła lekturę. — Co zrobisz z Wilsonem?
— Co tylko rozkażesz.
Alice wstała, a demon podszedł do niej, zdejmując rękawiczkę i ukazując znak kontraktu. Czarnowłosa odwinęła bandaż z ręki, ukazując pieczęć.
— Rozkazuję ci zabić Hieronymousa Wilsona.
Alexandra zaśmiała się demonicznie i ukłoniła się przed nią.
— Tak, moja pani…
„Splatter!” — ten krótki wrzask obudził ją z półsnu. Od czasu pożaru tylko w taki sposób spała. Zawsze w półśnie, by się obudzić, kiedy będzie to potrzebne.
Z parteru ciągle dobiegały krzyki Alexandry. Musiała się nieźle zdenerwować na Jacka, skoro tak na niego wrzeszczała.
Rozejrzała się po pokoju i na krześle zobaczyła ubrania, które blondynka dla niej przygotowała. Wyglądało na to, że wreszcie przygotowała jej coś w jej stylu. Niezbyt krótka sukienka i wstążka, którą z powodzeniem mogła zawiązać w kokardę na plecach. Było to dla niej miłe. Wreszcie się jej posłuchała i dała jej coś „normalnego”.
Alexandra miała w zwyczaju nosić coś bardzo nieadekwatnego do epoki wiktoriańskiej. Kiedy większość kobiet nosiła suknie zakrywające nogi, niezbyt wysokie buty, ona wolała ubrać coś, co uwydatni je i wkładała zawsze wysokie buty na szpilce. Alice była pewna, że dziewczyna wyprzedza swoją epokę o dobre dziesiątki lat. Być może jeszcze sto lat temu nosiła to, co teraz jest modne.
Gdy tylko się ubrała, zeszła na dół. Walizki z ubraniami już stały pod ścianą, a Alexandra goniła Splattera z talią kart w dłoni.
— Oddawaj to, szmaciarzu! — warknęła na niego. — Nie zachowuj się jak dziecko!
— Nie oddam ci tych pie… — nie skończył. Został przyszpilony czterema kartami do ściany. Spojrzał na jej twarz, zauważając zwycięski uśmieszek. — Zapomniałem o twoich zdolnościach — mruknął.
— Oddawaj pieniądze albo wbiję ci całą talię w twoje cztery centymetry! — Podeszła do niego i wyciągnęła rękę po woreczek. Z niemałym trudem oderwał rękę od ściany i podał jej pieniądze. — No, Jack, nie można było tak od razu? Musiałam ci grozić, żebyś mi to oddał?
— Jak widać, bardzo się martwię o „moje cztery centymetry”.
— Jeszcze jedna taka akcja, a spełnię swoją groźbę — odparła, odwracając się. — O, już wstałaś. — Uśmiechnęła się w stronę dziewiętnastolatki.
— Obudziliście mnie. — Zerknęła na śliniącego się na jej widok Jacka.
— Jack, to ślinotok. To się leczy — Alex zwróciła się w stronę mężczyzny. — Poczekamy na Nanny i możemy jechać do Whitechapel.
— O jak mi przykro. Będę tęsknił — odparł sarkastycznie.
Alexandra nie odpowiedziała, tylko rzuciła kartą prosto w jego otwarte usta, uciszając go na jakiś czas.
— Strzał w dziesiątkę.
— Znów Jack zabrał ci pieniądze? — Usłyszały Nan, która schodziła z piętra.
Jej typowy strój składający się z sukni i gorsetu był, o dziwo, w stonowanych kolorach. Alice to zdziwiło. Nan zwykła była nosić wyraziste róże, fiolety i błękity, a nie stonowane szarości, zielenie czy brązy, które tego dnia miała na sobie.
— Całe dwa tysiące funtów. Myślałam, że mu coś zrobię — mruknęła.
— Dziwi mnie, że jeszcze nie wykupiłyście posiadłości w zachodnim krańcu. Przecież byłoby was stać. — Skrzyżowała ręce pod piersiami.
— Jej to powiedz. — Alexandra wskazała na Alice, stojącą obok i odwróciła się, biorąc do ręki walizkę. — Pożegnajcie się, a ja będę czekała w wozie.
II
Podróż na Whitechapel minęła im stosunkowo szybko. Alice i Nan rozmawiały ze sobą, a Alexandra siedziała przytulona do ściany wozu. Jej znak kontraktu ją piekł. Było to doskwierające i nieprzyjemne. Ostatnio tak było, gdy służyła Poniatowskiemu, który miał romans z carycą i nie zdołał zapobiec rozbiorom kraju, w którym panował. Był idiotą, który miał ogromną podatność na sugestie. Carycy w szczególności. Żałowała tego, że mu służyła i zawsze brała to za najgorszy wybór w jej życiu. Wtedy znak kontraktu ją piekł, bo wiedziała, że nie był człowiekiem cnot, szczególnie dla swojego kraju. Przy Alice jeszcze nigdy jej się nie zdarzyło, by czuła dyskomfort. Doskonale wiedziała, że jest dobrą dziewczyną… więc dlaczego to czuła?
— Alex? — Alice zwróciła się do dziewczyny.
— Tak?
— Wszystko dobrze? Strasznie zbladłaś — odezwała się Nan.
— Tak, Nanny, wszystko dobrze, nie martwcie się. — Wymusiła uśmiech, drapiąc znak.
„Zaraza, jak od tego drapania nie zacznę krwawić, to się zdziwię”, pomyślała, czując, że znak już nie tylko piecze, ale i zaczyna coraz bardziej swędzieć. Była demonem, oczywiście, ale nigdy nie zdarzyło się jej, by czuła znak tak bardzo. Nie była pewna, przez kogo. Alice? Nan? A może mężczyzna, do którego jadą? Pokręciła głową, odgarniając swoje platynowe loki.
Kiedy powóz zatrzymał się, kobiety wyszły ze środka. Alexandra zmarszczyła brwi. Znak zabolał ją, a czerwone oko błysnęło ostrzegawczym blaskiem. Przed drzwiami stał wysoki mężczyzna. Spoglądał na nie spod okrągłych okularów.
— Panna Sharpe — mruknął.
— Witaj, Angus. — Kiwnęła głową.
Mężczyzna popatrzył najpierw na Alice. Z jednej strony wydawała mu się taka nijaka, ale z drugiej strony w pewnym sensie go pociągała. Z kolei, gdy spojrzał na Alexandrę, przeszył go dreszcz. Jej dzikie oczy wpatrywały się w niego, chcąc odczytać dosłownie wszystko. Wyglądały niewinnie, ale gdzieś w nich dojrzał coś ciekawego. Nie minęło wiele czasu, by jedno z oczu ponownie błysnęło ostrzegawczym i złowrogim czerwonawym blaskiem. Pierwszy raz w swoim życiu widział oko o takim zabarwieniu, jak czerwień i to też zwróciło jego uwagę.
— Dziękuję za zaproszenie do środka, doktorze Bumby — blondynka odparła, dumnie wchodząc do budynku.
— Panienka wybaczy, zagapiłem się.
— Tylko grzecznie podziękowałam. — Odwróciła głowę w jego stronę.
Alice popatrzyła na nią zszokowana. Nigdy w życiu nie widziała jej tak poważnej, opanowanej i tak niesamowicie dystyngowanej. Była raczej typem wybuchowym, który nie przejmował się konsekwencjami swoich czynów. Lubiła się bawić, żartować, a ludzi poważnych uznawała za śmiesznych. Odznaczało się to w jej ubiorze, sposobie wysławiania i gestykulacji. Była po prostu… wrednym śmieszkiem.
— Co jej jest? — Nan szepnęła do czarnowłosej.
— Nie pytaj mnie o takie rzeczy, bo nie wiem — odszepnęła, wchodząc razem z kobietą i lekarzem do sierocińca.
„To nie jest normalne. Muszę się dowiedzieć, o co chodzi”.
III
Wymknęła się z Houdsditch tuż przed dziesiątą. Zakazała Alice za nią iść, a kiedy ta spytała dlaczego, blondynka jej nie odpowiedziała. Musiała wyładować emocje, które towarzyszyły jej po przyjeździe do domu sierot. Znała tego człowieka i dobrze pamiętała skąd. Tylko dlaczego nie poznała jego nazwiska wcześniej?
Wyciągnęła zegarek i otworzywszy go, spojrzała na czas — błąkała się po Whitechapel już dwie godziny. Przez te dwie godziny myślała nad tym, jak bardzo ją irytował dwadzieścia lat wcześniej. „Jeżeli się nie zmienił i nadal jest takim samym nachalnym chamem, to nie wiem, jak wytrzymam w Houdsditch do rozwiązania sprawy”. Westchnęła smętnie i zaczęła wracać do jej nowego domu. Tak bardzo nie pasowało jej nazywanie sierocińca domem. Nawet swojego własnego domu nie mogła tak nazwać. Szczególnie gdy opuszczał go Rook. Nie miała wtedy komu dokuczać, z kim się bawić, żartować, a ich ojciec był ostatnią osobą, która miała na takie rzeczy czas i ochotę. Niekiedy była sama długie miesiące, a przynajmniej do czasu, kiedy sama nie miała własnych ofiar. „Życie demona jest do dupy”, stwierdziła w myślach i było w tym dużo prawdy. Na co komu zdolności i tytuł budzący postrach, kiedy nie można znaleźć przyjaciela? Ludzie, którzy nie nawiązali paktu, uciekali w popłochu, a ofiarom prędzej czy później trzeba było zabrać duszę. Inne demony gardziły jej pochodzeniem i został jej tylko brat. No i shinigami, z którymi miała nie najgorsze kontakty.
Nim się obejrzała, była już pod gmachem budynku. Przewróciła oczami, nie chcąc tam wracać i weszła po schodach. Otworzyła po cichu drzwi i weszła, zamykając je.
— Już po ciszy nocnej. — Usłyszała głos dochodzący z kanapy stojącej przed kominkiem. — Powinnaś być w pokoju, a nie szlajać się po Whitechapel. Nie wiem, czy wiesz…
— Skończył pan? — Spytała, oglądając swoje paznokcie. — Tak? Dziękuję za pouczenie i takie tam, do widzenia. — Weszła na piętro po schodach, ignorując jego gderania.
Weszła do pokoju swojego i Alice. Dziewczyna leżała pod kołdrą, czytając książkę.
— Wróciłam — oznajmiła, opierając się o ścianę.
— Słyszę, tylko twoje obcasy słychać z korytarza przy zamkniętych drzwiach. — Blondynka się zaśmiała. — Dlaczego zachowywałaś się tak dziwnie, gdy przyjechałyśmy?
— Trochę bolał mnie znak, ale to nic wielkiego.
— Świeciło się twoje oko. — Spojrzała na nią. — To znaczy, że wyczułaś zagrożenie. Dlaczego?
— Nie wiem, ale zmieńmy temat. — Alice zwróciła wzrok na książkę. — Odwracasz wzrok. To znaczy, że albo ta książka jest cholernie ciekawa, albo chcesz zapytać o to, co zrobić z potencjalną ofiarą.
— Właśnie o to chciałam zapytać. — Odłożyła lekturę. — Co zrobisz z Wilsonem?
— Co tylko rozkażesz.
Alice wstała, a demon podszedł do niej, zdejmując rękawiczkę i ukazując znak kontraktu. Czarnowłosa odwinęła bandaż z ręki, ukazując pieczęć.
— Rozkazuję ci zabić Hieronymousa Wilsona.
Alexandra zaśmiała się demonicznie i ukłoniła się przed nią.
— Tak, moja pani…
No nieźle. Ciekawe dlaczego ona tak zareagowała na widok Bambusa.
OdpowiedzUsuńTo, że Bambus jest zły, to raczej zrozumiałe. Hmmm, ale co zrobił?
O taaaaaaa Alexandra to akurat zabijanie ma we krwi.
Świetny rozdział. Czekam na następny.
Less
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNapisałabym coś więcej, ale mi się nie chce, więc szybko to zrobię. Przeczytałam, mam nadzieję, że już nie mam zaległości. Rozdział cudowny, ale ty to powinnaś wiedzieć. Chce mi się spać tak szczerze, nie powinnam nocy zarywać, ale co zrobić, gdy FF mnie wciągnęło? XD
OdpowiedzUsuńCzekam na next!
Demonek 💕